środa, 9 grudnia 2015

Szaleństwo, radość i tragedia

Długo nic nie pisałem. Na łódkę patrzeć też nie mogłem. Wróciłem z regat, postawiłem Gigę u szwagra na placu i martwiło mnie tylko że po niej pada czasem. W końcu kilka dni przed targami żeglarskimi w Łodzi, przewiozłem łódkę na warsztat w którym powstawała. No ale po kolei, trzeba to jakoś podsumować i działać dalej.



Szaleństwo!



Tygodnie przed regatami Poloneza to było istne wariactwo. Nieprzespane noce. Jak już byłem w domu to tylko po to żeby zjeść i się wyspać. No ale udało się, przynajmniej tak mi się wydawało kiedy przekraczałem linie startu. To co się udało to skończyć kadłub. Laminowanie poszło dość sprawnie. Pomagali niezawodny przyjaciel Stachu i sąsiad Robert. Potem nastał trudny czas szpachlowania i szlifowania i szpachlowania i znowu szlifowania itd. W końcu malowanie. Najpierw przy pomocy małego kompresora, okazało się jednak że brakuje mu "oddechu". Niezawodny Stachu załatwił porządny kompresor i kolejne malowania poszły już znacznie szybciej. Po tych zabiegach, na kilka dni przed regatami, przewiozłem łódkę do kolegi Marcina, u którego robiliśmy okucia steru, masztu, bomu itp. Była również walka z płetwą balastową oraz balastem, Wiercenie ołowiu pochłonęło dwa wiertła do póki nie zastosowałem się do rady Tomka, że olej to jest to! Dwa dni przed wyjazdem, okazało się, że blacha mocująca płetwę do dna ma 15 zamiast 25 cm! No i dramat! Telefon do Janusza, który mnie jednak uspokoił i powiedział, że na regaty mogę mieć tak zamocowaną płetwę ale docelowo trzeba będzie to poprawić. Ulga. Walczymy dalej. Płetwa dopasowana. Przyszedł czas na maszt. Późnym wieczorem w piątek masz postawiony, długość want i sztagu zmierzona. W sobotę udało się dorobić i okuć stalowe liny. Mieliśmy wyjechać wieczorem ale okazało się, że umówiona przyczepa nie jest gotowa. Wyjazd przełożony na niedzielę. Rano wyjazd po przyczepę do Czorsztyna, potem pakowanie łódki i jazda do Świnoujścia. Po drodze jeszcze przystanek u Wojtka. Wojtek robił mi płetwę sterową oraz samoster. Pożyczyłem tez od niego parę drobiazgów, które były niezbędne. Do celu dojeżdżamy po południu. Po drodze jeszcze zakupy w Szczecinie. No więc nadeszła ta chwila, wodowanie. Tymczasem kolejny problem, przy dokręcaniu szpilek mocujących płetwę balastową połowa z nich się zatarła. I znowu gonitwa, łódka na dźwigu, czas leci, bosman zerka z kanciapy. Dobrze, że był Piotrek Czarniecki bo od razu znajdował rozwiązanie problemów. Szlifierka w ruch, śruby odcięte a ja w tym czasie jazda do sklepu po nowe, ocynk musi wystarczyć. W końcu się udało, płetwa przykręcona, łódka leci do wody. Niby wiem, że dobrze zrobiona, że musi być szczelna, że pod szpilki solidnie posmarowane silikonem, jednak pierwsze co zrobiłem to sprawdziłem czy w środku sucho. Chwila radości z faktu, że już w wodzie, że nie tonie. Ale dość, roboty jeszcze dużo. Chłopaki ciągle pomagają. Jest oczywiście również Stachu. Jak jechałem po nowe śruby to minąłem Tomka, wiózł Quarka na lawecie. Jak wróciłem to mi dogryzał, że specjalnie mu dźwig blokuję. Piotrek chwali nas, że ładne łódki żeśmy zrobili. Wpadł też Janusz na chwilę, w końcu uścisnąłem rękę mistrza! Walczymy dalej, wiercimy płetwę sterową, przykręcamy. Potem czas na postawienie masztu. Kolejna trudna chwila, okazuje się, że wanty są za krótkie. Jak kilka dni wcześniej stawialiśmy maszt do pomiarów długości want i sztagu to liny były naciągnięte. Potem jak je mierzyliśmy to już były luźne no i te kilka centymetrów zrobił równicę. Dołożyłem po szekli i ostatecznie udało się postawić maszt. Gorzej było u Tomka bo u niego wanty były dla odmiany za długie. Pokombinowaliśmy z mocowaniem do masztu i dało się podnieść punkt zaczepienia na tyle, że wanty się "zmieściły". Robi się późne popołudnie, czas się przestawić do portu. Ciągnie nas Atom. Pięknie jest, choć to tylko holowanie. Trzymam rumpel na swojej, własnymi rękami wybudowanej łódce! Stajemy razem z innymi setkami. W porcie jest już Mona i Wojownik. Szybki obiad i bierzemy się do pracy. Giga "łysa" przy innych setkach. Knagi, mocowanie talii, zaczep do szelek, itd. Brakuje śrubek, znowu Piotrek pomaga. Masz wiertło 13? Słychać wołanie z Quarka. Tak walczymy do późnych godzin. Już po 23 a szlifierka jeszcze pracuje. Nikt na szczęście się nie złości. Kończymy powoli podsumowując, co jeszcze musimy zrobić jutro. Dmuchamy materac, jakoś trzeba się wyspać. W łódce słychać plusk wody o burty. Wydaje się, że nie da się spać. Stachu padnięty, też mu to przeszkadza. Kładziemy się. Rano pobudka wcześnie. Jak spałeś? Stachu mówi, że jeszcze nigdy tak się nie wyspał! Zmęczenie wyłączyło wszystkie zmysły na czas snu. Przykręcamy ostatnie bloczki. Stachu się spieszy na pociąg. Do startu 3 godz, stawiam na próbę żagle i kolejny problem. Okazuje się, że fok się nie mieści, brakuje kilka cm. Co robić? Chyba trzeba położyć maszt. Proszę o pomoc Piotrka, Tomek zajęty Quarkiem. Piotrek drapie się po głowie i mówi nie! Nie kładziemy masztu. Ma inny pomysł. Przeciągamy Gigę na koniec pomostu, kładziemy ją na burcie tak że maszt mamy na dole. Szybkie wiercenie w blasze mocującej sztag i przepinam fał foka. Łódka do pionu, sprawdzam fok, lik przedni w miarę napięty. Jestem prawie gotowy. Stachu jedzie. Dobrze że był ze mną. Wrzucam jeszcze akumulator, robię prowizoryczną instalację i jestem gotowy do wyjścia. Godzina do startu. Piotrek daje mi hol, wychodzimy w morze...


Radość!


Kręcimy się wszyscy przed linią startu w wyczekiwaniu na sygnał. Odpływam trochę dalej, przyklejam naklejki z nr startowym, wcześniej nie było kiedy. Wracam bliżej innych łódek. Mijają mnie znajomi startujący w klasie double i postanawiają mi podać kamizelkę pneumatyczną. Wcześniej ustaliliśmy, że mi przekażą ale jakoś nie udało nam się spotkać w porcie a ja kompletnie o tym zapomniałem. Lepszy pneumatyk niż zwykła uprząż więc ustalamy, że Krzysiek rzuci. No i rzucił ale nie dorzucił. Już ją prawie miałem ale wpadła do wody. Przekonałem się, już po raz drugi, jak szybko uruchamia się pompowanie. Kiedyś na kursie ITR skakaliśmy do wody w pneumatykach i po wynurzeniu kamizelka była już pełna. Tu nawet nie zdążyła się zanurzyć. Tak więc, mam już jedną kamizelkę ale nic mi po niej. Krzychu nie daje za wygraną, ustalamy że rzuci kolejną. Udało się! Ubieram się, do startu coraz bliżej. No i w końcu jest. Kurs na Sassnitz, bajdewind i powoli widzę jak wszyscy odjeżdżają ode mnie, nawet inne setki. Poprawiam żagle, patrzę czy nic nie wlokę, nic to nie daje. Dzwoni Ola, mówię że coś jest nie tak. Jak zawsze podtrzymuje mnie na duchu i mówi, że pewnie zaraz coś wymyślę. Patrzę znowu na żagle, piękne białe, dziewicze ale nie "ciągną" jak trzeba . Grot mi się nie podoba. Z kawałka cumy dorabiam linkę i mocuję między bomem a prawym uchwytem pod daszkiem. Ustawiam boom w osi symetrii, dobieram jeszcze talię, domyka się góra żagla i w końcu zaczyna "ciągnąć" Setki które widzę daleko na horyzoncie, zaczynają się robić większe. Pierwszego doganiam Kubę. Potem Quarka, dość długo płyniemy obok siebie ale i on zostaje z tyłu. Na Atomie dostrzegam powoli Piotrka. Głaszczę Gigę po burcie, jest pięknie, zasuwamy do przodu! Cieszę się ogromnie. Jestem tu, jest moja Giga! Jest pięknie! Krótkie rozmowy przez radio. Po zwrocie gnam dalej, przez chwilę jestem nawet pierwszy. Zapada zmrok i zaczyna błyskać. Ustawiam łódkę na samoster, nie chce iść zbyt ostro. Po północy robię zwrot znów na zachód. nad ranem zasypiam na dłużej. Budzę się już po wschodzie słońca, dryfuję. Ogarniam sytuację, lewy hals, zerkam na zapis trasy na tablecie ale ten nie działa. Nie wiem jak długo dryfowałem, nie widzę gdzie jestem. Wyciągam zapasową nawigację, szukam ładowarki i co? Okazuję się, ze żadna z trzech ładowarek nie pasuje. Bateria naładowana w 50%. Kalkulacja, jak długo będzie działać? Do Christianso może wystarczy. Co potem? Mam mapę, mam pozycję z Yellowbricka, tyle że w systemie dziesiętnym. Przeskalowałem mapę, zaznaczenie pozycji trwa długo a samoster w tym czasie nie trzyma kursu jak bym chciał. Dochodzę do wniosku, że to za duże ryzyko. Łódka nieprzygotowana. Jak miałem potrzebę iść raz na dziób to jedyna możliwość to pełzanie po pokładzie. Trzymam się za knagi, nogi obejmują maszt i tak czekam na dogodny moment, żeby można było się na chwilę puścić i przykręcić szekle od rogu halsowego foka. Za trzecim razem się udaje. Wracam, w kursach pełnych w ogóle nie idzie ustawić samosteru. Wozi jak diabli. Teraz już spokojnie, kalkuluje czas, wychodzi, że za dnia będę w porcie. Kurs na Świnoujście. Wracam.


Tragedia!


Czas mija powoli, mile lecą, przyjemnie wieje, łódka gna przed siebie że aż miło. Chwilami, jak zjeżdża z fali to słychać jak wpada w wibrację płetwa balastowa. Mruczy i drga. Wołam czasem przez radio ale nie ma nikogo w zasięgu. Zresztą zasięg kiepski bo radio ręczne, raptem 5W mocy. W końcu jestem jakieś 15 mil od brzegu i dzwoni telefon. Niestety nie wiem kto bo dzień wcześniej, niedługo po starcie oparłem się gdzieś o łódkę i wyświetlacz szlag trafił. Cześć, Jarek mówi, co u Ciebie? Mówię mu co i jak i żeby przekazał Oli, żeby zadzwoniła. Rozmawiamy jeszcze chwilę. Potem jeszcze kilka telefonów, wszyscy się martwią, pytają co się dzieje. W końcu dzwoni i Wojtek. Wszyscy martwią się też o Tomka, mówią że niby wraca ale bardzo wolno, że telefonu nie odbiera. Ustalamy, że przepłynę obok Quarka i sprawdzę co u Tomka. Dzwoni Janusz, podaje mi kurs. Zrzucam foka bo płynę za pełnym kursem. Rozglądam się ale nic, ani śladu żagli na horyzoncie. Po dłuższym czasie daleko na południe widzę Rote66 jak śmiga po zwycięstwo. Quarka nie ma. Dopiero ok 17 dostrzegam białe żagle przed sobą tylko jakoś tak krzywo stoją. Zbliżam się do Quarka, zaczynam widzieć kadłub. Dzwoni Janusz, widzi mnie na trakingu, że jestem już blisko. Mówię mu co widzę. Zbliżam się i co jakiś czas z prawej burty pojawia się coś pomarańczowego. Głos mi się łamie, mówię do Janusza, że to źle wygląda. Janusz mnie uspakaja: Spokojnie Lechu, Tomek pewnie pod pokładem. Jestem coraz bliżej, już wiem, że to pomarańczowe to kamizelka ale wygląda jak by sama pływała przypięta do knagi. Zbliżam się i ..... tragedia! Tomek cały w wodzie, przypięty ale pływająca część kamizelki unosi się nad nim. Beczę jak dziecko, Janusz cały czas na linii. Ryczę i pytam go co mam robić choć wiem, że nie ma już ratunku dla Tomka. Janusz dzwoni z drugiego telefonu po pomoc. Opanowuję łzy i biorę radio. Wołam mayday, mayday, mayday ... po raz pierwszy w życiu, mam nadzieję że ostatni. Odzywa się Witowo Radio, ustalamy pozycję i sytuację. Potem jeszcze ze dwa razy pytają o pozycję. Powtarzam im, że jest w systemie dziesiętnym bo tak mi podaje YB. Wysyłają ratowników. Kręcę się w około Quarka. Prawa wanta odkręcona przeleciała na lewa burtę i owinęła się kilka razy wokół drugiej wanty. Żagle postawione w pełni, maszt cały ale wyrywa się z mocowania na pokładzie. Pomimo wszystko jest ono tak mocne że maszt stoi. Tomek wszystko robił solidnie. Dzwonił często, wkurzał mnie, że coś już ma zrobione a ja jeszcze nie. Nie pozostawałem mu dłużny i jak tylko przyszły mi żagle to zaraz mu zdjęcie wysłałem. Jemu żagle szyli na ostatnią chwilę. Kilkanaście dni przed regatami, jak się okazało że ma kłopoty z żaglownią bo obiecali ale nie wiadomo czy się uda, pomyślałem nawet, że może popłyniemy razem? On ma łódkę, ja mam żagle. Powiedziałem mu nawet o tym ale nie chciał mnie słuchać. Ambitny był i uparty. Postawił na swoim. Popłyną w samotny rejs ale nikt się nie spodziewał, że ten rejs nigdy się nie skończy. Sprzyjających wiatrów Tomku!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz